Paweł Motyka: nigdy nie chciałem zostać strażakiem

Paweł Motyka: nigdy nie chciałem zostać strażakiem

Rozmowa z Komendantem Miejskim Państwowej Straży Pożarnej w Nowym Sączu st. bryg. Pawłem Motyką

-W jednej z książek dla dzieci możemy przeczytać o tym, jak Wojtek został strażakiem, a jak to się stało, że strażakiem został Paweł Motyka?

– Autentycznie pierwsza książka, jaką w życiu przeczytałem, to „Jak Wojtek został strażakiem”. Wiem, że świętej pamięci mama była dumna, a tata, który był zawsze strażakiem ochotnikiem, kierowcą, a później prezesem OSP Grybów – Biała, na pewno się cieszył, że taką książkę wybrałem. Pożyczyłem ją z biblioteki we wczesnych latach szkolnych.

Natomiast tak naprawdę nigdy nie chciałem zostać strażakiem i zawsze to podkreślam. Nie wiem dlaczego. Być może przez to, że mieszkałem obok remizy strażackiej, widziałem wszystkie alarmy, wyjazdy, zmartwienia w domu, kiedy ojciec wróci i czy szczęśliwie wróci. Kiedy jeszcze leżałem w kołysce, bardzo bałem się dźwięku syreny. W domu był też telefon, nie dlatego, że byliśmy zamożni, tylko był to telefon strażacki. Nie było jeszcze selektywnego alarmowania, tylko ktoś dzwonił, że potrzebuje pomocy lub że trzeba gdzieś wyjechać dzwonili strażacy z Nowego Sącza. Od zawsze pamiętam straż i dźwięk syreny, który mnie przerażał. Jednak od najmłodszych lat spędzałem czas w remizie. Ojciec był kierowcą i konserwatorem, więc pomagaliśmy z bratem czyścić sprzęty po każdej akcji.

Ja zostałem strażakiem całkiem z przypadku. Była to końcówka PRL-u i każdy kombinował, jak nie iść na dwa lata do wojska. Niektórzy stosowali różne dziwne sposoby. Kiedy zdałem maturę, zastanawiałem się, co dalej robić. Mój kuzyn, który chodził ze mną do klasy do technikum, powiedział, że on idzie do straży, do Szkoły Głównej do Warszawy. Pomyślałem, że to może nie głupie i ja też pójdę, tym bardziej, że o straży pożarnej co nieco wiem. Kto szedł do straży, nie musiał iść do wojska. To był główny argument. Tak znalazłem się w szkole pożarniczej. Wtedy okazało się, że takich, którzy poszli do straży, żeby nie iść do wojska, było trochę więcej.

Straż pożarna pod koniec lat 80. nie była jakimś elitarnym zajęciem. Nie byliśmy też wtedy w MSWiA. Później dowiedziałem się, że np. w Nowym Sączu zawsze był problem ze znalezieniem pracowników do straży. Brakowało chętnych.

Pamiętam, że w pierwszym tygodniu w szkole usłyszałem, żebyśmy się nie martwili, bo wszyscy pokochamy straż. I faktycznie, potwierdzam, że można było polubić to zajęcie, zwłaszcza kiedy zaczęło się jeździć do akcji, pomagać ludziom. W tej szkole tak było już po dwóch miesiącach, więc można się było bardzo szybko przekonać do straży pożarnej i tak też było w moim przypadku. Do dzisiaj lubię to zajęcie.

– Jak przebiegała Pana strażacka kariera zawodowa?

– Poszliśmy do Szkoły Głównej, czyli wtedy na pięcioletnie studia. Z prowincji przyjechaliśmy z kuzynem na egzaminy do Warszawy. Wsadzili nas tam w autobusy i wywieźli do lasu, do Puszczy Kampinoskiej, bo tam szkoła miała swoją bazę. Egzaminy trwały tydzień, rozpoczęły się jakoś we wtorek lub środę. Mieszkaliśmy w namiotach, zaliczaliśmy poszczególne sprawdziany, w tym testy sprawnościowe, nawet nam nieźle szło. Nadeszła niedziela. Jako osoby wierzące chcieliśmy iść do kościoła i wtedy okazało się, że nie można sobie iść, gdzie się chce i kiedy się chce. A ja sobie bardzo cenię wolność. Tu był pierwszy zgrzyt, bo trzeba było napisać wniosek i uzyskać przepustkę, a przecież uciekaliśmy od wojska, więc i od czegoś takiego. Zrezygnowaliśmy z egzaminów i stwierdziliśmy, że jeśli w szkole strażackiej ma być reżim wojskowy, to niech trwa tyle, ile służba w wojsku. Poszliśmy więc do Szkoły Aspirantów w Krakowie, wtedy chorążych, która trwała dwa lata. Skończyliśmy ją w 1989 roku. Był to burzliwy czas. W trakcie szkoły nie mogliśmy jeździć do domu, był co chwilę stan podwyższonej gotowości, strajki w Nowej Hucie, protesty. Nas trzymano w Krakowie, na wypadek gdyby przy tym wszystkim pojawiały się na przykład jakieś pożary. Pamiętam moje pierwsze głosowanie podczas wolnych demokratycznych wyborów, bo było w Krakowie.

W 1989 roku wraz ze wszystkimi przemianami przyszedłem do pracy. Do dziś Komenda Główna przydziela miejsca, kto gdzie idzie po szkole i wtedy też tak było. Ja miałem skierowanie do Nowego Sącza. Natomiast kolega, który mieszkał w Podegrodziu, nie miał skierowania albo miał do Gorlic. Nie chciałbym się tu wychwalać, ale dobrodusznie wtedy pomyślałem, że skoro mieszkam w Grybowie, czyli w połowie drogi między Nowym Sączem, a Gorlicami, to ja wezmę te Gorlice, a on niech pracuje w Nowym Sączu. On jest w moim wieku i do dziś pracuje.

Wtedy nie było tak, że każdy miał samochód. Jeździło się komunikacją publiczną. Okazało się, że skomunikowanie Grybowa z Nowym Sączem jest dużo lepsze niż z Gorlicami. Wiązało się to z tym, że gdy pierwszego dnia przyszedłem do pracy w Gorlicach, to wystąpiłem o zmianę godzin pracy, bo żadne autobusy mi nie pasowały. Pracowało się od 7:30 do 15:30, a ja chciałem przyjeżdżać na 7:00 i wychodzić wcześniej na autobus. To był pierwszy problem. Ale jakoś przetrwałem i te Gorlice to była dla mnie taka trochę szkoła życia. Trafiłem tam do pracy na dwa lata, byłem w służbie operacyjnej, a później dowódcą plutonu, czyli takim dzisiejszym dowódcą jednostki ratowniczo-gaśniczej. Była to jednostka starszych, doświadczonych ludzi, która dużo mnie nauczyła. Jednostka w Nowym Sączu przy maślanym rynku była wtedy jednostką w mieście wojewódzkim, więc warunki były dobre, a w Gorlicach – opłakane. Pamiętam, jak siedziałem w tym ciemnym biurze, gdzie cały czas musiało się świecić światło i była dziura w podłodze, w którą wpadała noga od krzesła. Z perspektywy czasu myślę jednak, że to było dobre doświadczenie.

Po dwóch latach, kiedy zmienił się mój stan cywilny i zacząłem mieszkać bliżej Nowego Sącza, w Ptaszkowej, to musiałbym z przesiadkami jeździć do pracy. Napisałem raport i znalazłem się w Nowym Sączu w Zawodowej Straży Pożarnej, w podziale bojowym jako dowódca sekcji. Przez rok pracowałem, jeżdżąc do akcji. To też ciekawe doświadczenie – większa jednostka, więcej wyjazdów.

W 1992 roku, kiedy powstała Państwowa Straż Pożarna zaproponowano mi pracę w Komendzie Wojewódzkiej w Nowym Sączu i oczywiście tam przeszedłem. Pracowałem do końca województwa nowosądeckiego w wydziale operacyjnym, zajmującym się działaniami ratowniczymi, ale miałem też epizod na wojewódzkim stanowisku kierowania. Pamiętam jak dziś, gdy mnie tam postawiono chyba w sierpniu 1992 roku. Paliła się Kuźnia Raciborska i moim pierwszym zadaniem, jako młodego pracownika Komendy Wojewódzkiej, młodszego chorążego  wtedy, było wysłanie do Kuźni dwóch kompanii OSP, co było przedsięwzięciem trudnym. Zmierzyłem się wtedy z decyzjami, które mnie młodego trochę przerastały, ale jakoś wybrnąłem, pomogli mi starsi koledzy.

Gdy w 1999 roku województwo nowosądeckie przestało istnieć, znalazłem się w Komendzie Miejskiej i pracuję tu do dziś w wydziale operacyjnym. Chociaż przez cztery miesiące byłem też w wydziale kadrowo-organizacyjnym. Bardzo długo, bo od 2006 roku byłem zastępcą komendanta, a od półtora roku jestem komendantem.

Jako oficer jeżdżę do działań, które związane są z poważniejszymi zdarzeniami. Oczywiście straż pożarna przez lata się zmieniała. Do 1992 roku dotyczyły nas same pożary, a później coraz więcej innych zdarzeń. Dzisiaj doszliśmy do tego, że pożary to niecałe 20 procent, a 80 procent interwencji dotyczy czegoś innego. Natomiast z perspektywy czasu podkreślam, że swoją ścieżką zawodową szedłem z duchem przemian – okrągły stół, nowy rząd. Pamiętam jak w radio w Gorlicach słuchałem o zasłabnięciu pierwszego demokratycznego premiera Tadeusza Mazowieckiego podczas wystąpienia. W sferze strażackiej też wtedy wszystko było budowane od nowa. Doceniam to, że byłem świadkiem, jak rodziły się różne rodzaje ratownictwa: chemiczne, wysokościowe, wodno-nurkowe czy poszukiwawcze… Kiedy wydawało się, że już nic nas nie może zaskoczyć, przyszła pandemia i nowe zadania, a później wojna za naszą granicą i kolejne zadania. Cały czas coś się zmienia.

– A co jest obecnie dla Pana, jako komendanta miejskiego PSP, największym wyzwaniem?

 – Kiedy zostałem komendantem, podkreślałem, że najważniejszym wyzwaniem dla mnie jest, by w jednostce, którą zarządzam, panowała dobra atmosfera i ludzie z chęcią chcieli pracować. To jest najważniejsze. Jeśli uda się stworzyć takie warunki, to wszystko inne przychodzi dużo łatwiej. Mogę to stwierdzić na podstawie wielu lat mojej służby.

Z mniejszych wyzwań, to jestem dopiero półtora roku komendantem, a na mnie przypadło wiele zadań, jak choćby 25-lecie pierwszej w Polsce grupy poszukiwawczo-ratowniczej. Chcieliśmy to zaakcentować i myślę, że się udało i jubileusz nie przeszedł bez echa. Za mojego komendantowania  trwa też budowa Jednostki Ratowniczo Gaśniczej nr 2 w Nowym Sączu. Byłem świadkiem i w różnym stopniu uczestniczyłem w budowie jednostki w Krynicy-Zdroju, która rozpoczęła się w 2001, a zakończyła w 2003 roku. W 2007, kiedy byłem już zastępcą komendanta, zaczęliśmy budowę komendy przy ulicy Witosa w Nowym Sączu. Teraz ruszyła budowa trzeciego obiektu i zobaczymy, czy uda się ją skończyć jeszcze za mojego urzędowania, więc to takie wyzwanie, jeśli chodzi o bazę lokalową.

W ostatnim czasie trafiło do nas też dużo nowego sprzętu, choć nie moja tu zasługa, bo były to projekty wieloletnie. Nie będę sobie tu przypisywał czyichś zasług, bo bardzo tego nie lubię. Jednak cieszę się z tego, że wtedy, gdy ja jestem komendantem, pozyskaliśmy kilka nowych samochodów. Cały czas staramy się kontynuować wymianę sprzętu na coraz nowocześniejszy, żeby sprostać wymaganiom, które są przed nami stawiane.

– Trzeba wspomnieć, że stoi Pan nie tylko na czele Komendy Miejskiej PSP, ale i Zarządu Oddziału Powiatowego Związku Ochotniczych Straży Pożarnych RP.

– Kiedyś nauczyłem się, że w każdym zdarzeniu wydającym się porażką należy szukać pozytywów. Wiadomo, że człowiek zarówno w życiu zawodowym jak i prywatnym nie ma samych pasm sukcesów. Zawsze znajdzie się coś, co niemiło go zaskoczy. Tak było w 2017 roku, kiedy odchodził komendant Basiaga i wiele osób stawiało na to, że to ja przejmę za niego stery. Stało się inaczej. Pewnie gdybym został wtedy komendantem, to nie byłbym nigdy prezesem oddziału ZOSP RP. Prezes Bienias już wcześniej mnie namawiał, abym go zastąpił. Przekonałem go, aby został na jeszcze jedną kadencję. Niedługo po wyborze zmarł. Wtedy wiceprezes Piętka powiedział do mnie: jeśli nie został pan naszym komendantem, to chcielibyśmy, żeby był pan naszym prezesem. On to zaproponował, a wszyscy ochotnicy zaakceptowali. To się stało tylko dlatego, że nie zostałem wtedy komendantem, co można było postrzegać jako jakąś porażkę w moim życiu zawodowym. Słowa wiceprezesa dzwonią mi w uszach do dziś. Były bardzo budujące. Myślę teraz, że wszystko jest po coś, nawet gdy wydaje nam się, że przegrywamy. Dziś jestem szefem strażaków ochotników i państwowej straży pożarnej.

– Ma Pan tak naprawdę pieczę nad pożarnictwem całej Sądecczyzny.

– Zawsze byłem równolegle strażakiem ochotnikiem i strażakiem zawodowym. Kiedy poszedłem do szkoły pożarniczej i mieszkałem w rodzinnym domu obok remizy, to nie mogło być inaczej. Gdy w 1991 roku komendant OSP gminy Grybów rezygnował, ja przejąłem tę funkcję.

1991 rok był dla mnie dobry. Wtedy rozpoczęła się dla mnie nowa droga życiowa, bo zawarłem związek małżeński. Jeszcze tak się złożyło, że moja data ślubu, 24 sierpnia, pokrywa się z datą przyjęcia ustaw o PSP i o ochronie przeciwpożarowej. Zaczęła się więc nie tylko moja droga osobista, ale i zawodowa, bo ustawy te spowodowały, że z tej takiej niedocenianej formacji straż pożarna stała się prestiżowa i praca w niej, jak na warunki sądeckie, nawet nieźle płatna. Zawarłem związek małżeński, który trwa szczęśliwie do dziś i w straży pożarnej też jestem do dziś, też szczęśliwie i obecnie na najwyższym stanowisku na Sądecczyźnie.

– Wydarzenia z Pana prywatnego życia przeplatały się ze strażą, ale chyba zazwyczaj tak jest, że rodzina strażaka w pewien sposób wnika do tego pożarniczego świata.

Ja akurat mam taką zasadę, ku krytyce wielu, że trzymam rodzinę z daleka od straży i straż od rodziny. Nie lubię przenikania spraw zawodowych na życie domowe. Bardzo tego przestrzegam, choć nie zawsze się da. Kiedy jest alarm, telefon zadzwoni o 23:00, muszę rodzinie powiedzieć gdzie jadę i po co. Chociaż obowiązuje nas tajemnica służbowa, więc nie zawsze wszystko mogę zdradzić. Zawsze po służbie myśli się o tym, co się działo, ale nie ma co problemami służbowymi zarażać też rodziny. Jednak staram się to wszystko rozgraniczać i jest to dobre zarówno dla rodziny, jak i dla pracy.

Wiadomo, że kiedy strażak jest na służbie, to rodzina zawsze się martwi, czy człowiek wróci cały i zdrowy. Sytuacje bywały różne przy akcjach i dojeździe do nich. To jest taka profesja, że zawsze coś złego może się wydarzyć.

– A gdyby Pan miał powiedzieć o jednym zdarzeniu, które najbardziej zapadło Panu w pamięć, to co by to było?

 – Wiele takich akcji było i kiedy mam okazję, to opowiadam o nich na szkoleniach. Na przykład dużym zaskoczeniem dla mnie i przeżyciem w sferze duchowej była sytuacja podczas pożaru kościoła w Zbyszycach, gdy ksiądz powiedział, że skoro wyniesiono już najświętszy sakrament, to wszystko co najważniejsze, zostało wyniesione. Spodziewałem się, że wskaże na jakieś dobro materialne.

Natomiast pamiętam też katastrofę samolotu w Rąbkowej. Była to Wilga z aeroklubu w Łososinie Dolnej. Cztery osoby rozrzucone, my im pomagamy. Pilot, starszy mężczyzna, jego dorosła córka, jej dziecko, które też leciało samolotem… Zawsze będę pamiętał bohaterstwo tej kobiety, która leżąc, pocieszała dziecko, mówiła, że wszystko będzie dobrze. Dopiero kiedy zabrano dziecko i inne osoby, ona zaczęła jęczeć z bólu i okazało się, że była w najpoważniejszym stanie.

Kiedyś też jechaliśmy do śmiertelnego pożaru, gdzieś pod górę i samochód zaczęło ściągać. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że zawiśliśmy aż nad taką przepaścią, wielometrową. Było ciemno i mi się wydawało, że wciąga nas do rowu. Koledzy dopiero później mi uświadomili, gdzie spadaliśmy.

Pamiętam katastrofę śmigłowca TOPR-u w Zakopanem i postawę twardych ratowników TOPR, którzy solidarnie prawie wszyscy byli na miejscu akcji obok rozbitego śmigłowca. My strażacy wydobywaliśmy zwłoki ich kolegów. Jeden lub dwóch z nich je identyfikowało, a później oni, oddając im hołd, znosili ciała na noszach przyozdobionych igliwiem.

Pamiętam każdy przypadek śmiertelny. Pierwsze spalone zwłoki, które widziałem przy pożarze w Gorlicach… W straży byli też ludzie niewierzący, ale były sytuacje, kiedy ksiądz modlił się nad ciałem, a oni to szanowali i ściągali czapki. To są takie momenty, które się pamięta i które pokazują, że są pewne rzeczy ponad podziałami.

Pokorę do służby zawsze miałem, bo w szkole w Krakowie szybko uświadomili nas, jakie zagrożenia na nas czekają. Pokazywali film z Czechowic-Dziedzic z 1971 roku z pożaru rafinerii, podczas którego doszło do wybuchu cieczy palnej w zbiorniku. Na nagraniu widać było fragmenty  zwęglonych i rozrzuconych zwłok strażaków. W 1992 roku, kiedy pracowałem na wojewódzkim stanowisku kierowania, dysponowałem zastępy do pożaru w Kuźni Raciborskiej. Zginął tam strażak zawodowy i druh OSP. To cały czas uświadamia, że przed tą służbą trzeba mieć respekt i tu nie ma żartów.

– Od takiej pracy trzeba też się umieć oderwać, żeby cały czas nie myśleć o trudnych przeżyciach.

– Są różne sposoby. Niektóre sposoby strażaków poza służbą niestety kończą się ucieczką w nałogi. Według mnie najlepiej starać się o tym wszystkim nie myśleć, chociaż tak całkiem się nie da. Ponieważ, tak jak mówiłem, staram się oddzielić życie prywatne od zawodowego, to często musiałem sobie sam dawać radę z problemami służbowymi. Kiedyś miałem taki sposób, że szedłem do lasu, gdzie mogłem się dotlenić, wszystko przemyśleć i przeanalizować. Słucham też dużo muzyki, zwłaszcza w nocy, gdy nie mogę spać. To mi pozwala odłączyć się od wszystkiego i zresetować.

Komendanci cały czas mają być dyspozycyjni, więc człowiek nie rozstaje się z telefonem, nieustannie analizuje powiadomienia smsowe i tą służbą się żyje. Prawdziwe odreagowanie jest, kiedy się wyjedzie gdzieś dalej. Choć smsy dochodzą, to jednak jest się za daleko, aby podejmować działania.

– Chyba lubi Pan podróże?

– W Polsce wciąż jest więcej miejsc, w których nie byłem, niż tych, w których byłem. Natomiast uważam, że mamy piękny kraj i dopóki nie zwiedzę go w całości, to za granicę się nie wybieram. Byłem tylko kilka razy w życiu za granicą. Teraz z wiekiem coraz częściej wyrywam się na weekendowe wypady. Wcześniej życie układało mi się tak, że cały czas musiałem być na miejscu, jak nie ze względów zawodowych to z prywatnych. Ostatnie kilka lat było takich, że udało mi się czasem gdzieś wybrać. Natomiast nie lubię nudy. Na przykład, gdy jadę nad morze, to coś tam się musi dziać, bo jakby pogoda nie dopisała, to jest co robić.

– W mediach społecznościowych widać, że często uczestniczy Pan na wyjazdach w różnych wydarzeniach, na przykład radiowych.

 – Nie ukrywam, że zawsze byłem miłośnikiem radia, zawsze słuchałem. Mam swoich ulubionych dziennikarzy, którzy mnie wychowali na swoich audycjach, nie tylko muzycznych, ale i słownych. Z biegiem czasu udało mi się ich nawet osobiście poznać. Czasem człowiek jedzie specjalnie w takie miejsce, gdzie oni też są, są imprezy otwarte, można się spotkać, wymienić doświadczenia. To dla mnie dużo znaczy. Na starość człowiek robi się sentymentalny. Nigdy nie lubiłem telewizji, a radio zawsze mi w domu towarzyszyło. To taka moja miłość pozasłużbowa, mówią, że to teatr wyobraźni. Jak jest okazja, to staram się spełniać swoje marzenia z młodości. Kiedyś nie było to możliwe, człowieka nie było stać na pewne rzeczy. Kiedy byliśmy za żelazną kurtyną, koncerty zagranicznych zespołów były nie do pomyślenia. Teraz staram się z tego korzystać i nadrabiać zaległości. Taką samą pasję ma moja żona, więc mam towarzyszkę, z którą mogę zawsze jechać. Mniej więcej to samo nas interesuje, mamy taki sam gust muzyczny.

– Jest też pasja do fotografii.

– Już w szkole podstawowej należałem do kółka fotograficznego. Wiem, jak się wywołuje tradycyjnie zdjęcia. Miałem aparat kliszowy, wywoływało się film, później suszyło, był rzutnik, wywoływacz, utrwalacz, płukało się w wodzie. Później ta pasja jakoś mi zanikła. W pewnym momencie zacząłem jednak zauważać, w jak ładnym terenie mieszkamy i tego nie doceniamy. Zacząłem dostrzegać to, co nas otacza. Wcześniej nie zwracałem uwagi na nasze góry, aż w końcu zacząłem się nimi interesować, dowiadywać się, fotografować. Później zauważyłem ciała niebieskie, księżyc, słońce oraz jego wschody i zachody. Zaczęło mnie to fascynować i zacząłem to fotografować, kiedy tylko mam wolną chwilę. Miałem aparat, a teraz komórki robią na tyle dobre zdjęcia, że można je robić zawsze i wszędzie.

Zainteresowała mnie też kwestia przelatujących nad Sądecczyzną samolotów i tego, skąd i dokąd one lecą. W dobie internetu i aplikacji zdobyłem te wszystkie narzędzia, którymi można to sprawdzać. Udało mi się ustalić, że najwięcej lotów nad naszym regionem to Bliski Wschód, Stany Zjednoczone i Skandynawia. Kupiłem też aparat, który pozwala robić zbliżenia, żeby fotografować te obiekty latające. Zawsze rozmyślam, że ktoś za kilka godzin wysiądzie w Nowym Jorku czy Waszyngtonie, a ja tam nigdy nie będę. Do największych samolotów zmieściłyby się całe wioski sądeckie.

Kiedyś jeden z księży namawiał mnie, bym z okazji rocznicy ślubu poleciał z żoną do Ziemi Świętej. Odpowiedziałem wtedy, że jeszcze nawet w Pasierbcu nie byłem, to czego ja będę szukał w Ziemi Świętej.

– A co jest dla Pana najważniejsze w życiu?

– Rodzina. Uważam, że pracuje się dla rodziny i po to, by ją utrzymać, a nie dla kariery zawodowej. Chociaż czasem ta granica jest cienka. Stanowisko komendanta to służba i czasami poświęca się tej pracy zbyt dużo czasu. Dla mnie jednak ta najbliższa rodzina jest najważniejsza, czyli przede wszystkim żona i syn. Cenię to, że mam gdzie wrócić i ktoś na mnie czeka po trudnej służbie.

A jeśli chodzi o sprawy służbowe, to czuję się spełniony. Nie miałem jakichś wielkich marzeń co do kariery zawodowej, natomiast zajmuję obecnie na Sądecczyźnie najwyższe stanowisko. To, że do niego doszedłem, to dla mnie spore wyróżnienie. Cieszę się, że dane jest mi być komendantem PSP w Nowym Sączu i prezesem oddziału powiatowego ZOSP i to jeszcze w rok jubileuszu 150-lecia pożarnictwa na Sądecczyźnie i 25-lecia oddziału powiatowego ZOSP RP.

Sięgnij po specjalne wydanie DTS Strażak – dostępne za darmo pod linkiem:

Reklama