Hej, byli chłopcy byli… Zmarł Andrzej Brandstatter. Twórca zespołu Krywań

Hej, byli chłopcy byli… Zmarł Andrzej Brandstatter. Twórca zespołu Krywań

Andrzej już z Kubą. Grają na niebieskich polanach. Czuję wdzięczność za garść wzruszeń jaką mi podarował w 2016 roku w długiej rozmowie o cierpieniu, tęsknocie, muzyce i o miłości. Za zastrzyk pogody, której nauczył go czas, a której ja cały czas się uczę. Za wiarę graniczącą z pewnością, że wszystko ma sens, nawet jeśli trudno ten sens dostrzec na pierwszy, drugi, a nawet siódmy rzut oka. Będzie Ciebie brakowało Góralu po tej stronie. Po tamtej stronie, w którą wszyscy zmierzamy od dziś mają skrzypka najlepszego z najlepszych.

Ale przeciez się spotkomy, przyjdzie kiejsik taki cas
Popytomy chór aniołów coby śpiewoł z nami wroz
Jo ci podegrom nucicke wierchowom.
Ty jom zaśpiewos, jo pociogniem z Tobom
Na niebieskich polanach…

Ech, jak on to śpiewa… Łzy nie mieszczą się w kącikach oczu.

***

Jest takie lekarstwo, które działa przeciwbólowo w każdej chorobie. Nie kupisz go w żadnej aptece, ale możesz je dostać zupełnie za darmo, jeśli spotkasz kogoś, kto może i zechce się nim podzielić. Andrzej Brandstatter dostał je od Małgosi. Pomogło. Dzięki niemu był szczęśliwy, choć nieuleczalnie chory. Lekarstwo nazywa się miłość.

Urodził się w 1952 roku w Opolu. Jego ojciec – strażak pojechał kiedyś na wycieczkę do Zakopanego, z której nie chciał wracać. Zakochał się w górach na amen. Zadzwonił do swojej żony i polecił: „Pakuj Jędrka i przyjeżdżajcie tu!”. Jędrek miał roczek, gdy mama wykonała polecenie swojego męża. Takim sposobem mały Andrzejek został góralem. Ojciec znalazł w Tatrach pomysł na życie: został ratownikiem górskim, przewodnikiem, instruktorem jazdy na nartach i gospodarzem schroniska na Hali Gąsienicowej.

– W Murowańcu się wychowywałem – wspominał Andrzej. – Tam też omal nie zostałem na zawsze, bo wraz z zaprzyjaźnionym synem kucharki oddaliliśmy się kiedyś jakieś 200 – 300 metrów od schroniska i dopadła nas taka śnieżyca, że nie mogliśmy trafić z powrotem. Błądziliśmy po dolinie, szukali nas górscy ratownicy, a uratował nas pies, który trafił na ślad i dwa życia ocalił.

Gdy Jędrek trochę podrósł, zaczął trenować skoki narciarskie. Na Wielkiej Krokwi udało mu się kiedyś wylądować na 115 metrze, ale na średniej miał wypadek z finałem w szpitalu, po którym zrezygnował ze sportowej przygody. Na nudę jednak nie narzekał, bo była jeszcze jedna przygoda, która kusiła go od dziecka – muzyka.

– Mama śmiała się, że w kościele tylko mnie było słychać. Tak było… wydzierałem się najlepiej jak potrafiłem – mówił. Do szkoły muzycznej jednak nie poszedł. Gdy wyrósł z krótkich portek, wybrał zawód budowlańca. Czemu? Bo na budowie zawsze jest pewna robota. W Zespole Szkół Budowlanych w Zakopanem działał zespół regionalny Budorze, więc można było jednocześnie uczyć się budować, tańczyć i muzykować. Tańczył też w Maśniakach i w Zespole Regionalnym im. Bartusia Obrochty, coraz częściej myśląc o założeniu własnej kapeli. Myśl zamieniła się w czyn w 1972 r. – powstał zespół Krywań, który szturmem zdobył serca miłośników muzycznych wariacji na temat folkloru. Nagroda publiczności na festiwalu w Opolu w 1978 była najlepszym potwierdzeniem, że Andrzej trafił ze swoim pomysłem w dziesiątkę.

Z muzyki ciężko jednak żyć, a Jędrek, który zdążył wydorośleć, ożenić się i powitać na świecie dwójkę dzieciaków, musiał utrzymać rodzinę. Pracował w ośrodku wypoczynkowym, wieczorami grywał na potańcówkach, a pomiędzy pracą a graniem bywał jeszcze tatrzańskim przewodnikiem. Na początku lat 80. pojechał do Wiednia zarobić więcej. Dla dzieciaków. Pewnego dnia, korzystając z kilku wolnych od pracy dni, przyjechał do Polski i zabrał swoje pociechy – Kubę i Magdę na Mazury.

– Podczas tego wyjazdu Kuba zapytał, czemu już nie gram – wspominał Andrzej. – Odpowiedziałem, że muszę pracować, żeby było za co żyć. Nie mogę sobie darować, że nie byłem wtedy bardziej dociekliwy… Nie miał pojęcia, że jego 11-letni syn chce pójść w jego ślady, wypełnić życie muzyką. Nie mógł też przewidzieć, że będzie to ostatnia rozmowa z ukochanym dzieckiem.

Kilka tygodni później będąc znów w Wiedniu, Andrzej odebrał telefon z informacją, po której rozpada się w kawałki serce każdego ojca – chłopiec miał wypadek. Potrącił go pijany kierowca, który wjechał na chodnik. Jędrek natychmiast wsiadł w samochód i ruszył w kierunku Zakopanego. Nie pamięta ani jednej chwili z tej podróży. Nie zdążył, choć bardzo się spieszył. Gdy dotarł na miejsce, Kuba był już po drugiej stronie doczesności.

– Za późno dowiedziałem się, dlaczego wtedy na Mazurach pytał o moje granie. Okazało się, że założył z kolegami zespół góralski Mały Krywań. Zdobył gdzieś starą gitarę i oddał ją do naprawy. Szedł ją odebrać. Chciał mnie zaprosić na próbę, ale trzymał wszystko w tajemnicy. Miała być niespodzianka… A przecież kupiłbym mu gitarę, gdybym tylko wiedział, że chce grać. Może byłby dziś tutaj… – zastanawiał się Andrzej.

Czuł, że jest coś synowi winien. Z tego przeświadczenia i z dramatycznej tęsknoty za dzieckiem powstała jedna z jego najpiękniejszych piosenek:

„Moje pocieszenie”

… Synku drogi, jo nie wiedzioł ze Cie ciesy muzyka

Kiebyś sepnon choć słówecko, nie puściłbyk Cie nika

Razem by my se grali i śpiewali, nasym śpiewaniem ludzi pociesali

Dziś zostołek ino som…

Ale przeciez się spotkomy, przyjdzie kiejsik taki cas

Popytomy chór aniołów coby śpiewoł z nami wroz

Jo ci podegrom nucicke wierchowom. Ty jom zaśpiewos, jo pociogniem z Tobom

Na niebieskich polanach…

Ech, jak on to śpiewa. Łzy nie mieszczą się w kącikach oczu. Kuba na niebieskich polanach pewnikiem przygrywa ojcu. Inaczej być nie może.

– Wierzę, że kiedyś razem będziemy muzykować tam po drugiej stronie – wzdychał Jędrek.

Andrzej Brandstatter chorował na stwardnienie rozsiane. Diagnozę usłyszał jako nastolatek, w 1968 roku. Choroba zaczęła się od kłopotów ze wzrokiem i od niedowładu nóg. Stwardnienie odbiera siły i sprawność stopniowo. Niepełnosprawność, odejście dziecka, rozsypane małżeństwo, które nie wytrzymało próby czasu i próby nieszczęścia, a później jeszcze rozpad Krywania… Wydawało się, że los uczynił sobie z Andrzeja worek treningowy i będzie bił, aż rozłoży na łopatki. Bolało. Po trudnym pożegnaniu z Krywaniem Andrzej jeszcze raz spróbował roztańczyć świat i w 1993 r. założył zespół Hawrań, ale choć muzyka wciąż wypełniała serce, choroba gasiła nadzieję na lepsze dni.

Ale jak pięknie zauważył ksiądz Jan Twardowski – „Kiedy Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno”. Tak się właśnie stało w Jędrkowym życiu. Przez okno zajrzała Małgosia, pani pedagog, zakochana w górach i w góralskiej muzyce lublinianka. Okno otworzyło się z okazji 30-lecia szkoły, w której pracowała. Chciała na tę uroczystość zaprosić góralski zespół. Pełna obaw, czy muzycy zgodzą się zagrać bezinteresownie, zadzwoniła do Hawrania. Odebrał Jędrek. Poprosił o dwa dni czasu na dogadanie się z kolegami. Nie dowierzała, że odpowiedź będzie pozytywna, ale posłusznie zadzwoniła po dwóch dniach. Usłyszała w słuchawce: „Przyjedziemy!”. Ale szczęście! Małgosi nie brakowało w życiu niczego prócz tego, co najważniejsze – miłości. Nie zaznała jej w swoim pierwszym małżeństwie. Człowiek, z którym dzieliła codzienność, nie umiał okazać jej nawet szacunku. Dziś wspomina jak podczas pielgrzymki do Watykanu modliła się o jedno z dwojga: o odwagę, która pozwoli jej odejść albo o to, aby mężczyzna, z którym codzienność jest psychiczną udręką, po prostu się zmienił.

Niedługo później poznała Jędrka. Od pierwszych chwil tej znajomości była pewna, że nie skończy się na jednym koncercie. Zakochała się. O Andrzejowej chorobie dowiedziała się od znajomych, bo sam nie zwykł o niej opowiadać. Nawet gdy zdarzały mu się kłopoty z utrzymaniem równowagi na scenie. Ludzie myśleli, że strzelił sobie kielicha przed koncertem. Bywało, że ktoś dosadnie komentował jego niepewne kroki, nie mając pojęcia, że tak „działa” stwardnienie rozsiane. Małgosia wiedziała. Przekonała Andrzeja, aby bez kompleksów zdecydował się wyjść na scenę z laską. Przekonała go także, że warto otworzyć się na uczucie, które spadło jak grom z jasnego nieba. Rzuciła dla niego wszystko.

– Poczułam, że to jest odpowiedź na moją modlitwę, że mam pozwolenie na tę miłość, ale muszę dźwignąć krzyż, którym jest Jędrkowa choroba. Akceptuję ją, nie traktuję jej w kategoriach osobistego ciężaru. Ten krzyż to trud patrzenia jak on zmaga się ze swoim cierpieniem – mówi Małgosia.

Choroba nie odpuszczała. Upomniała się o ręce. Coraz ciężej było trzymać instrument w słabnących dłoniach. Zabrała tańczenie, zabrała możliwość grania, sięgała po coraz więcej, próbując zabrać poczucie sensu życia, ale na to Małgosia nie pozwoliła.

– Szukała coraz to nowych argumentów, żeby zmusić mnie do jakiejkolwiek aktywności, aż wreszcie znalazła: „Jędruś, nogi nie śpiewają” – powiedziała pewnego dnia. Tymi słowami postawiła mnie na baczność. Dotarło do mnie, że wciąż mogę śpiewać, pisać teksty. Wziąłem się w garść i wziąłem się znów do roboty. I tak dzięki Małgosi powstała płyta „Moje pocieszenie” nagrana z orkiestrą symfoniczną i z Adamem Sztabą. Wreszcie jest mi w życiu dobrze –opowiadał Andrzej.

A przecież nie minęła tęsknota za synem, z którym nie zdążył zaśpiewać, ani nie odpuściła choroba. Ale zadziałało lekarstwo.

Wspólnie z ukochaną kobietą Jędrek Brandstatter powołał do życia Fundację Pro Artis. Złotówka do złotówki zbierali fundusze na poszukiwanie i szlifowanie dziecięcych talentów. Nie jest ważne, czy dzieci są zdrowe czy niepełnosprawne – każde, które rwie się do muzykowania albo do rysowania, dostaje szansę nauczyć więcej niż umie, wystąpić na scenie, przeżyć niezapomnianą przygodę. Efekt pracy Andrzeja i Małgosi można podziwiać co roku podczas zakopiańskich Wierchowych Spotkań. Jest to dwutygodniowe święto utalentowanych dzieciaków, dla których organizowane są warsztaty, koncerty, wycieczki, muzyczne spotkania z artystami i aktorami. Przyjaciół jest zgrana gromada – jest w niej między innymi Anna Dymna, Adam Sztaba, Włodzimierz Matuszak, Kamil Stoch…

– Dziś wiem już, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zawsze przychodzi czas, w którym człowiekowi po burzy zaświeci słońce. Gdy jest w życiu cel, takie „drobnostki” jak niepełnosprawność schodzą na dalszy plan, nie ma czasu o nich myśleć. Póki starczy sił, trzeba pomagać innym, dzielić się tym, co najlepsze i ufać, że wszystko co się dzieje, ma sens. Choroba pewnie też ma jakiś sens – usłyszałam od Andrzeja Brandstattera.

Kuba jest z ojca dumny. Nie muszę w to wierzyć. Wiem to na pewno.

tekst pochodzi z książki  „Akademia Orłów”. Całość możesz przeczytać TUTAJ.

Czytaj też:

Reklama