Teraz, teraz, teraz. O miłości w najwyższej rozdzielczości

Teraz, teraz, teraz. O miłości w najwyższej rozdzielczości

Przepraszano mnie już wiele razy za to, co mam po tacie. Więc kiedy mówiłem im, że jestem bogiem, odpowiadali milczeniem. Kiedy otwierałem pierwsze pliki, czułem się właśnie tak – jak bóg, jak ostry pies. Nietykalny. Czułem, że mam boskie prawo zjeżyć się i pokazać zęby każdemu, kto stanie mi na drodze. W taki sposób uczyłem się opowiadać o miłości w najwyższej rozdzielczości.

Za późno chodziłem spać, za wcześnie wstawałem. A kiedy w końcu przecierałem oczy, nie mogłem przestać patrzeć na słowa. Jak zwężały moje źrenice, jak je pompowały: do przekrwienia, do nierozproszenia. Te słowa skutecznie popychały mnie naprzód, by być kimś lepszym i lepszym – to była wspaniała przyjaźń. Dzięki niej zacząłem bywać wszędzie i stawałem się każdym, aż złapała mnie kolka i wielki skurcz. Zacząłem się cofać – opuściłem gardę.

Obecnie nie interesuję się niczym, nie narzekam. Kultura jest moją kreską i farbą; sposobem, by możliwie najprawdziwiej opakować się w jakość tego, co wychodzi mi już bokiem. Jestem elektryczny – wszystko mnie cieszy, wszystko mnie peszy, wszystko mnie wkurwia. Układam się w stos całopalny, polewam naftą i podpalam; w specyficzny rodzaj dekonstrukcji i powrotu do znoszonej filozofii, z której wypełzłem.

Czy jest mi przykro, że wracam do domu? To dziwne uczucie, ale wiem, że tak trzeba: tylnymi drzwiami, bez błysków, po wytartym dywanie. W końcu przeszedłem już wiele mil; dziesiątki stały się setkami, setki przeszły w tysiące. Moje przygody trwały długie lata. Wychodzę do domu, a gdy tam dotrę, napiszę wam piosenkę – o miłości w najwyższej rozdzielczości.

Więcej felietonów przeczytasz w wakacyjnym wydaniu DTS, dostępnym w wersji online za darmo pod linkiem:

Reklama