Dariusz Pachut na wodospadzie: sam chciałeś tam jechać, więc cierp

Dariusz Pachut na wodospadzie: sam chciałeś tam jechać, więc cierp

Dariusz Pachut

Z Dariuszem Pachutem rozmawia Wojciech Molendowicz

– Dawno nie rozmawialiśmy…

– Dokładnie rok.

– Przy jakiej okazji poprzednio?

– Wyjazdu do Peru.

– No to dodajmy jeszcze, że tamten wyjazd i te o których – mam nadzieję – dzisiaj powiemy, odbyły się w ramach projektu „Korona wodospadów”.

Mam problem, jak powinienem Cię przedstawić: podróżnik, alpinista, wykładowca… Gdybyś miał napisać własne hasło w Wikipedii, to od czego byś zaczął?

– Imię i nazwisko, kropka. No dobrze, może sportowiec, może podróżnik i chyba wystarczy.

Do tego instruktor strzelectwa, wspinaczki, czego jeszcze?

– Moglibyśmy tak wymieniać, ale może wystarczy: Dariusz Pachut.

Skromny jesteś. Intrygują mnie jednak nowości w Twoim życiu. Prowadziłeś zajęcia z medycyny ekstremalnej. Nie mam pojęcia co to jest?

– Kiedy skończyłem ratownictwo medyczne, to w zespole byłem odpowiedzialny za medycynę pola walki. Do moich obowiązków należało szkolenie operatorów, więc zanim zacząłem szkolić innych, sam poszedłem na dodatkowe studia. Byłem odpowiedzialny za moją ekipę, więc musiałem pogłębić wiedzę. Później przyszło zaproszenie do współpracy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie powstawał podyplomowy kierunek, właśnie medycyna ekstremalna, medycyna pola walki i medycyna ekstremalna gór wysokich. To było bardzo ciekawe, bo pracowaliśmy z ludźmi, którzy posiadali wiedzę medyczną, od ratownictwa po kardiologię.

Byłeś dla nich mentorem?

– Nie tylko ja. Ja akurat opowiadałem im o czerwonej taktyce.

Brzmi nieźle, podobnie jak medycyna pola walki.

– Mówiąc najogólniej chodzi o niesienie pomocy w sytuacjach ekstremalnych, m.in. wojennych, frontowych, w miejscach gdzie w użyciu jest broń. Dla przykładu w 6-osobowym zespole, w którym jest dowódca, snajper, ktoś od łączności itd. zawsze jest również medyk. Medyk jest jednym z tych najbardziej narażonych, bo przeciwnik zawsze chce najpierw wyeliminować dowódcę, a potem medyka, by nie mógł pomagać innym. Z zasady wszyscy są przeszkoleni, ale ktoś przeszkolony z medycyny pola walki wie więcej, może skuteczniej ingerować w ciało rannego, jeśli jest taka potrzeba.

Obsada normalnej karetki nie poradziłaby sobie?

– Poradziłaby sobie. Prowadziłem szkolenia – powiedzmy w cudzysłowie – dla obsady normalnej karetki, czyli zespołu, który pracuje bez obciążenia warunkami wojennymi. Są cywilami, nie pracują w warunkach ekstremalnych, nie ma wybuchów granatów, nikt nie strzela, nie muszą ściągać hełmu, nie mają na sobie kamizelek taktycznych i kuloodpornych. Dzięki temu przeszkoleniu, oni mogą podejść, jeśli sytuacja na to pozwala, do ratowników pola walki i przejąć rannego, orientując się w co jest wyposażony, gdzie ma broń, słowem jak podejść do rannego operatora jednostek specjalnych.

Ranny na polu walki może na przykład nie mieć nogi.

– To wtedy działamy jak z osobami cywilnymi, bo ranny będzie już zabezpieczony przez medyka w strefie gorącej, gdzie nie może cywil wejść. My używamy opatrunków, które nie są cywilne, pozyskane od służb amerykańskich. Cały świat robi teraz specjalne zasypki, które – mówiąc w dużym uproszczeniu – po wsypaniu głęboko do rany i uciśnięciu gazą, przestaje krwawić. Kiedy ratownik cywilny zobaczy takie specyfiki, to zrobi wielkie oczy.

Na polu walki do normalnych obciążeń u medyka dochodzi dodatkowy stres. Ratownicy cywilni poradzą sobie z nim?

– To już zależy po indywidualnych predyspozycji, od indywidualnego podejścia.

Z jakiej wysokości skacze skoczek spadochronowy?

– To zależy, może skoczyć nawet ze stratosfery.

Jeden taki był dotychczas.

– Przeróżne są skoki – jak najniżej się rozłożyć, jak najdalej dolecieć. To zależy od specjalności.

A Twoja specjalność w skakaniu?

– Ze spadochronem? Już nie skaczę. Siedem lat temu złamałem kręgosłup na skokach spadochronowych w pracy.

Nie wyglądasz na kogoś ze złamanym kręgosłupem.

– Ale codziennie rano to odczuwam. Codziennie budząc się przypominam sobie sierpień trzynastego. Dowiedziałem się o tej dacie, kiedy już byłem w szpitalu, bo wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi. W ostatnim skoku przyziemiłem zbyt mocno, dwa kręgi złamane kompresyjnie i od tego dnia, codziennie rano ból mi przypomina, że takie zdarzenie miało miejsce w moim życiu.

Ile masz tych skoków na liczniku?

– Nie za dużo. To był mój kurs początkowy – pięć i pół skoku. Kurs się odbył, został zaliczony i tyle. Lipa.

Korona wodospadów. Czujesz już rosnącą adrenalinkę?

– 10 czerwca startuję.

Czyli jesteś spakowany, siedzisz na kufrach, liny pozwijane…

– Nie jestem przygotowany, nie mam nic spakowane.

Nie masz zrobionych kanapek na drogę?

– Logistycznie jestem przygotowany, bo to trwa już kilka miesięcy. Mam już zaplanowaną lipcową i sierpniową Norwegię, planuję Peru za rok. Aktualnie siedzę na łopacie i kilofie, coś sobie tam dłubię, coś buduję, więc nie mam czasu się spakować, pewnie będę się pakował 8 czerwca, dwa dni przed wyjazdem.

Intrygująco zabrzmiało „sobie coś tam buduję”.

– Wymyśliłem sobie taki mały projekt i skrobie sobie przy nim delikatnie. A robię wszystko własnoręcznie, tylko szwagier mi pomaga. Będzie większa satysfakcja, kiedy potem człowiek usiądzie sobie na tarasie.

Ale ciągle nie wiem, co budujesz.

– Coś tam buduję, więc nie mam czasu spakować się na wyprawę do Szwajcarii. Co ciekawe ten szwajcarski wodospad nie był na naszej liście TOP 10, ale w 2020 roku zrobiono nowe pomiary i z dotychczasowej listy wypadły mi dwa wodospady – nowozelandzki i kanadyjski, na rzecz Norwegii i Szwajcarii.

Trochę szkoda, bo fajnie byłoby pojechać do Nowej Zelandii.

– Fajnie, ale według nowych pomiarów dowiedzieliśmy się, że w Europie są cztery z dziesięciu największych wodospadów na świecie. I nikt wcześniej tego nie wiedział. To znaczy wiedzieliśmy, że w światowej dziesiątce z Europy są dwa norweskie.

No to gruba niespodzianka. Wydawało się, że takie rzeczy są dawno zmierzone i policzone.

– No właśnie nie. Po pierwsze istnieją nowe, dokładniejsze metody pomiaru, topnieją czapy lodowe i nawet niektóre ośmiotysięczniki mają problem z dotychczasową wysokością. Pomiary wodospadów były bardzo dawno robione i firma geologiczna wzięła się za to jeszcze raz. Jak się okazało Tugela w RPA, która była druga jest teraz najwyższa 983 m wysokości, a wenezuelski Salto Anchel – 979 m – nie jest już najwyższy.


Projekt Korona Wodospadów

Nie martwi Cię to w kontekście projektu Korona Wodospadów. Obudzisz się któregoś dnia i oprócz tego, że będzie Cię bolał kręgosłup, rozboli Cię również głowa, bo okaże się, że zrobiono nowe pomiary i dowiesz się, że kilka diamentów z Twojej korony wypadło, a doszło kilka nowych.

– To przedłużę ten projekt o dwa lata i dociągnę go do końca. Zmieniło się to, ale myślę, że już ostatecznie, bo badania były tak szczegółowe, że już nic się nie powinno zmienić. Szwajcarski wodospad, na który się właśnie wybieramy ma 840 m i jest najniższy na TOP 10 – dla porównania Burj Khalifa w Dubaju ma 828 m. O rany, już się nie mogę doczekać widoków.

Jest już adrenalinka?

– Jest duży znak zapytania, ponieważ ten wodospad wypływa z lodowca, niemal na trzech tysiącach metrów, może być dużo śniegu, może padać, ta woda może być bardzo wielka, niebezpieczna i ciężko to będzie zrobić.

Jaką masz wiedzę o tym wodospadzie? Ktoś tam już był, opowiadał Ci coś?

– W zasadzie znalazłem pięć zdjęć. Podobno canionigowcy z Włoch i Hiszpanii zjeżdżali z niego. Nie wiem, jak to będzie wyglądało, może polecimy śmigłowcem. Wiem za to, że w Norwegii czeka nas dziewiczy wodospad i ciężka wspinaczka w trudnym terenie z elementami lodowymi. Trzeba będzie wziąć dużo sprzętu wodoodpornego, raki, biwakować gdzieś między skałami.

Żeby zaliczyć wodospad musicie się na niego wspiąć, a potem zjechać.

– Tak, z tym wiąże się pewna przygoda w Peru, kiedy zrobiliśmy już wodospad i zadowoleni zeszliśmy do wioski, a tam szaman powiedział nam: „Hej, ale Indianie pokazali wam złą drogę, prawdziwy wodospad jest sto metrów wyżej”.

No i co?

– No i trzeba było siodłać osiołki, odpalać motorki, żeby wywieźć cały ten bandżaj do góry i zjechać brakujące sto metrów.

A teraz udajemy, że świat nie słyszy tego pytania: a kto by to sprawdził?

– To jest kwestia naszego sumienia, identycznie jak u tych, którzy zdobywają góry.

Żartowałem, przecież w zegarku zapisuje się wysokość, na której byłeś.

– Oczywiście, mamy takie fajne zegarki, które dokumentują wszystko co zrobiliśmy, mamy zdjęcia, filmy, więc z tym nie ma problemu. Poza tym wiercimy w skale punkty do zjazdu, więc zostawiamy ślady. Mieliśmy taką sytuację, że przed nami ekspedycja miała być pierwsza na świecie, myśmy powtarzali po nich, robiliśmy nową polską linię…

A tam ani śladu po poprzednikach?

– No w pewnym momencie zabrakło tych śladów, a wiem, że mieli tam wypadek, złamany kręgosłup i jakoś się ewakuowali.

No i…?

– Zostawiliśmy im to. Zrobiliśmy to fajnie, nie wchodziliśmy w szczegóły. Ogłosiliśmy, że zrobiliśmy to jako drudzy na świecie. My się nie ścigamy. Nasz projekt polega na zdobyciu dziesięciu największych wodospadów na świecie. Możecie po nas poprawiać, możecie robić szybciej, krócej, możecie w jeden dzień – dla nas to nie ma znaczenia.

Nie ścigacie się z czasem.

– Nie, u nas karty rozdaje pogoda, a my musimy się dostosować do warunków. W Peru na przykład, było bardzo niebezpiecznie, jak żartowaliśmy – ale już potem, bo na miejscu nie było nam do śmiechu – zaczynało pachnieć trupem. Rozmawialiśmy o tym z chłopakami po męsku. Nie chodzi o to, że zaryzykowaliśmy. Miało padać o godz. 13. No i padało, ale nie wiedzieliśmy, że to w dżungli będzie takie zlewisko, że z pięciometrowego wodospadu powstanie 50-metrowa rzeka, a z kanionu nie ma wyjścia, nie ma ucieczki. To trochę jak z lawiną. Dlatego większość wodospadów jest dostępna czerwiec-sierpień. W Norwegii z kolei przeszkodziła nam zbyt piękna pogoda. Pojechaliśmy na dwa wodospady, a zrobiliśmy jeden – akurat dziewiczy. Było tak ciepło, że roztopy, spadające połacie śniegu i kamieni uniemożliwiły nam wykonanie planu.

Z dziesięciu wodospadów macie zrobione dotychczas…

– Cztery. Trzy robimy w tym roku, to razem siedem. Zostają trzy w tym jeszcze jeden w Peru, który zapowiada się szczególnie przygodowo, bo prowadzi przez tereny karteli narkotykowych. Ale ponoć minister turystyki Peru bardzo się zainteresował naszym projektem i chce nam dać obstawę wojska na czas ekspedycji.

Wszędzie niebezpieczeństwa, ale sam tego chciałeś Dariuszu Pachucie.

– Kiedyś nawet to usłyszałem od kogoś. Poskarżyłem się, że ciężko mi na wyjeździe, jestem zmęczony i usłyszałem – w ogóle ci nie współczuję, bo sam chciałeś tam jechać, więc cierp.

 

Rozmawiał Wojciech Molendowicz

Wykorzystano fragmenty wywiadu dla Regionalnej Telewizji Kablowej.

Przeczytaj również:

Niemożliwe nie istnieje! Sądeczanin Dariusz Pachut zdobył wodospad Yumbilla [ZDJĘCIA]

Reklama