Otrzymując powołanie do odbycia służby wojskowej, już dawno byłem po lekturze „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. No i znałem opowieści kolegi Szwejka z wojska, mojego dziadka, żołnierza austrowęgierskiego 56 Galicyjskiego Pułku Piechoty (Galizisches Infanterieregiment Nr. 56) w 12 Dywizji Piechoty (12. Infanterietruppendivision) nazywanej też 12 Dywizją Piechoty Ziemi Krakowskiej, w szeregach której dziadek walczył m.in. w bitwie pod Gorlicami i na froncie włoskim, gdzie został ranny. Stąd wiedziałem, że w armii najlepiej wiedzie się tym, którzy potrafią lawirować pomiędzy pozorowaniem łagodnej formy idiotyzmu a niesubordynacją, byle tylko zanadto nie przekraczać granic tej drugiej.
Jak ominął mnie pluton egzekucyjny
Toteż kiedy zarządzano np. strzelanie na oceny, zamiast pojedynczych strzałów do tarczy oddawałem serię na oślep w powietrze. Wiedziałem przecież aż za dobrze, że nawet w przypadku oceny niedostatecznej, i tak mnie przecież z wojska nie wyrzucą. A gdy na poligonie padała komenda rozwinięcia szyku w tyralierę i ostrzeliwania się krótkimi seriami, rozsiewałem paczki ślepaków po rowach i kałużach, żeby po powrocie do koszar nie musieć czyścić karabinka szturmowego AK-47. Natomiast koledzy, których jarały rozbłyski z lufy, potem w pocie czoła pucowali je (lufy, a nie rozbłyski!) wyciorem, a i tak szef kompanii zawsze ich zbluzgał plugawymi słowy.
Jako podchorąży odnoszący się z pewną rezerwą do broni palnej najlepiej zdaniem przełożonych nadawałem się na dowódcę plutonu egzekucyjnego. Bo wtedy nie musiałbym osobiście strzelać, lecz tylko wydawałbym komendę „Cel, pal!”. Choć z drugiej strony, spoczywałby na mnie przykry obowiązek dobijania skazańców, gdyby żołnierze plutonu mierzyli równie celnie jak ja… Lecz z przydziałem mobilizacyjnym do plutonu egzekucyjnego nie miałbym czego szukać w czasie pokoju. Trafiłem zatem do jednostki inżynieryjno-saperskiej w Dębicy.
Służyłem w tym samym czasie, kiedy zdezerterował z niej Andrzej Stasiuk, obecnie pisarz i mieszkaniec Beskidu Niskiego. Wysyłano nas nawet na patrole po mieście, ale nie pamiętam, czy akurat za Stasiukiem, bo przypadków dezercji i tzw. samowolnych oddaleń było więcej. Więc może z bronią w ręku szukałem kogoś innego, a kiedy uciekł Stasiuk, możliwe, że jak raz mogłem przebywać na przepustce. O ile sobie przypominam, na te patrole po mieście ostrej amunicji nam chyba jednak nie przydzielano. Zapewne z obawy, żebyśmy nieboraka Stasiuka czy innego zbiega z nadgorliwości przypadkiem nie zastrzelili. Widocznie przełożeni dostrzegli w naszych oczach żądzę mordu… W tym miejscu pragnę uroczyście oświadczyć, że z mojej strony nikomu to raczej nie groziło, bo – jak wiadomo – nigdy nie trafiłem w tarczę!
Jak stróżowałem przy magazynie
Ogólnie w czasie służby chodziło o to, żeby jak najwięcej wylegiwać się na „wozie”. Niestety, żelazne łóżka chyba jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej przy każdym przewrocie z boku na bok przeraźliwie skrzypiały, zgrzytały i brzęczały, więc ciągle słyszałem jak dowódca kompanii wrzeszczał z kancelarii za ścianą: – Natychmiast wstawać z tych „wozów”!
A ponieważ my, jednoroczni podchorążowie, leżąc na „wozach”, wciąż wcinaliśmy przydziałowe, wybitnie kaloryczne suchary ogólnowojskowe pszenne, strasznie od tego tyliśmy. Żeby zapiąć pas główny na brzuchu, wciąż musiałem sięgać do cor
W zasadzie służba byłaby spokojna, gdyby nie jedna zmora – (…)